sobota, 1 listopada 2025

Tomek

Z mojego pierwszego domu, z którego wyprowadziliśmy się z mamą i braćmi, gdy miałam niecałe pięć lat, bardzo niewiele pamiętam. W zasadzie mam z tamtego czasu tylko kilka wyraźnych wspomnień. W jednym z nich siedzimy z moim starszym bratem Tomkiem nad ścieżką, którą idą mrówki - i sypiemy im okruszki placka. Placek jest słodki, smaczny - ale nie żałujemy go mrówkom, obficie sypiemy okruszki a nawet całkiem duże kawałki, zachwyceni i zafascynowani tym, że mrówki lubią placek tak samo jak my.

Koło naszego drugiego domu było jeszcze więcej miejsc, gdzie można było obserwować i dokarmiać mrówki. W zasadzie mrówki były wszędzie. Kiedyś rozmawiałyśmy nawet o tym z mamą, że prędzej czy później zostaną po nas tylko drzewa, które rozsieją się i zarosną pozostałości naszego domu bardzo szybko po tym, jak my znikniemy - i wszechobecne, wszechradzące sobie mrówki, które przejmą władzę nad światem. 

Póki co jednak, dziećmi będąc, lubiliśmy z Tomkiem bawić się władzą nad emocjami mrówek. 

Trzeba znaleźć miejsce, w którym ścieżka mrówek przecina się z ludzką ścieżką - taką wydeptaną do gołej ziemi, bo na takiej wygodniej można obserwować zachowanie mrówek, niż pomiędzy roślinami. Sypiemy tam trochę okruszków ciasta, czegoś słodkiego - albo po prostu kryształki zwykłego cukru. Mrówki, tak jak ludzie, mają swoje ustalone, sprawdzone, wydeptane drogi, swoje autostrady, którymi kursują tłumnie w jedną i drugą stronę z jakiegoś jednego swojego ważnego miejsca do drugiego. Czy idą zawsze tędy, bo to jest najkrótsza droga z domu do miejsca pracy? Czy ta droga jest najbezpieczniejsza, najwygodniejsza?  Czy po prostu któraś mrówka zupełnie przypadkiem zaczęła iść tędy, inne poszły bez zastanowienia za nią, i teraz już tylko z czystego przyzwyczajenia chodzą tą samą trasą, bo zapamiętały, że tędy się chodzi? Nie wiemy tego, widzimy tylko, pochyleni w kucki nad ścieżką, że w tym samym miejscu kursuje stale w obie strony sznureczek mrówek - czasem gęstszy, czasem rzadszy, ale zawsze po tej samej linii, jakby miały narysowane na ziemi, którędy mają iść. Idą spokojnie, po znajomej, bezpiecznej, wypróbowanej drodze. Jeśli jakaś niespodzianka na dalszym etapie drogi tym razem czeka - bo życie lubi zaskakiwać, i o tym wiedzą nawet mrówki - to z dużą dozą prawdopodobieństwa powie nam z wyprzedzeniem o tym któraś z koleżanek-sióstr idących z naprzeciwka. Nie trzeba być więc na autostradzie w takim stopniu bezustannie czujną, jak poza nią. Mrówki mijające się z naprzeciwka czasem zatrzymują się na chwilę, dotykają się wzajemnie czułkami, przekazują sobie jakieś informacje, pytają o coś, coś sobie komunikują - i idą dalej swoją drogą. 

Nagle na tę mrówczą drogę i jej bezpośrednie sąsiedztwo spadają z nieba wielkie, białe, słodkie bryły - kryształki cukru, sypane hojnymi rękami dzieci, nie zastanawiających się nad tym, że obdarowując cukrem mrówki, same będą miały go mniej. Może w tej chwili nie jesteśmy głodni, ważniejsza od wszystkiego jest ciekawość, pragnienie oglądania emocjonującego widowiska, którego sami jesteśmy reżyserami. Chcemy patrzeć, jak spokojnie idące, niczego się nie spodziewające i nie ostrzeżone przez żadną z koleżanek-sióstr mrówki nagle odkrywają na swojej drodze wielką bryłę złota, skrzynię ze skarbami, tort czekoladowy, czy cokolwiek innego jeszcze co mogło być dla dzieci synonimem największego materialnego bogactwa. Raczej jednak tort czekoladowy. Całą gamę emocji odgadywaliśmy z poruszeń znajdujących te skarby mrówek. Zaskoczenie, czasem wręcz zaniepokojenie, ciekawość, niedowierzanie, podekscytowanie, radość, zaaferowanie w przekazywaniu drżącym z emocji koleżankom-siostrom wieści o kolejnych tortach czekoladowych zjawiających się znienacka... decyzję wreszcie, by ciągnąć ten słodki ciężar do domu. Czasem niecierpliwiliśmy się, widząc jak nieuważna mrówka omija leżący tuż koło niej tort, nie dostrzegając go wcale, idąc spokojnie zgodnie ze swoim pierwotnym planem, nic a nic nie wiedząc o tym, jaką okazję właśnie przegapiła. Jeszcze bardziej rozczarowujące było chyba jednak, kiedy mrówka, wchodząc wprost na leżący przed nią kryształek cukru, ledwo raczyła mu się przyjrzeć i od razu, nie okazując zdziwienia, zupełnie spokojnie zaczynała go nieść, tak jakby znalezienie na swojej drodze tortu czekoladowego było rzeczą najzwyczajniejszą w świecie...

Zanim mama zaczęła hodować kozy, kupowała mleko od pani mieszkającej daleko, na końcu świata, aż w sąsiedniej wsi. Najczęściej wysyłała nas dwoje, dając nam metalową kankę na mleko. Szliśmy długą, długą, pustą drogą wśród pustych pól, zstępowaliśmy nią w głęboki, stromy wąwóz i następnie z niego wychodziliśmy by znów iść pomiędzy polami, nie widząc i nie słysząc wokół siebie często ani jednego człowieka. Przechodziliśmy małym, drewnianym mostkiem nad strumykiem - tym samym strumykiem, który przepływał tuż koło naszego domu, ale u jego początków, niemal przy jego źródle, dochodziliśmy wreszcie do domu, z którego odbieraliśmy mleko - i wracaliśmy tą samą, długą, pustą drogą.

Ponieważ jednak szliśmy we dwoje - ja i Tomek - a nieraz jeszcze towarzyszył nam któryś z kotów, droga nie dłużyła się nam, nawet ta powrotna,  z ciężką kanką pełną mleka. Mogliśmy przecież iść razem, swobodnie rozmawiać, nikt nas nie słuchał i nam nie przeszkadzał. Kiedy byliśmy tylko sami we dwoje, ja i Tomek, jako dzieci - ciągle rozmawialiśmy. Umysły brata i siostry były cały czas połączone, trwał bezustanny transfer, wymiana i mieszanie się myśli, uczuć, wrażeń, wyobrażeń, marzeń. Byliśmy może tylko jednym umysłem, z dwojgiem par oczu i uszu. Obecność jakiejkolwiek innej osoby ucinała rozmowę. Nie mogliśmy wpuścić nikogo do naszego wspólnego umysłu, chyba czuliśmy że nikt by go nie zrozumiał, wchodząc do niego w połowie myśli, a nie byliśmy zdolni tłumaczyć z naszego na cudze.

Był czas, gdy miałam piękne, gęste włosy, zaplatane w długi warkocz. Gdy zdecydowałam się je ściąć, mama obcięła mi je zaplecione - i ten porzucony warkocz pozostawał jeszcze przez długie lata w jednej z szuflad, zadziwiając mnie gdy do niego zaglądałam nie tylko swoją długością, ale przede wszystkim grubością, zupełnie niemożliwą do osiągnięcia w późniejszym życiu. Póki jeszcze nosiłam go na głowie, początkowo zaplatała mi go mama, później robiłam to już sama. Czy ten warkocz zaplatany samej sobie na plecach był kiedykolwiek równy? To była sprawa trzeciorzędnej wagi, tak satysfakcjonująca była zdolność rąk do celowej i skutecznej pracy bez kontroli wzroku.

Warkocza jednak zaplatać nie nauczyła mnie mama, ale Tomek. Siedzieliśmy na zboczu wąwozu, w którym ukryty był nasz dom, na wygodnych poduchach miękkiej, bujnej roślinności i zrywaliśmy liście trawki, która rosła tylko w tym miejscu. Długie, równe, cieniutkie a zarazem mocne i elastyczne, zdolne w razie potrzeby zastąpić prawdziwą nitkę, same wręcz zachęcające do tego, by tworzyć z nich plecionki, supełki, węzełki - nadawały się do nauki zaplatania warkoczy doskonale. Trzy takie zerwane liście można było przy jednym końcu związać czwartym liściem, i na tym pęczku ciemnozielonych nitek pokazywać młodszej siostrze, że to jest bardzo proste - wystarczy tylko boczną nitkę przełożyć nad środkową, następnie boczną z drugiej strony znowu nad środkową. Nic innego, nic skomplikowanego - tylko cały czas robisz to samo, przekładasz boczny pasek nad środkowym. Olśniona, po chwili zaplatałam już sama. Zaplatanie warkocza, z czynności nieomal ocierającej się o magię, niemożliwej do opanowania przez moją wyobraźnię przestrzenną, przeistoczyło się w zupełnie prostą i banalną mechaniczną czynność, mogącą być wykonywaną bez zastanowienia i z zamkniętymi oczami.

Dotąd nieodmiennie zachwyca i uszczęśliwia mnie ten moment, gdy ucząc się czegoś nowego, czuję dosłownie jakby zapalała się nagle w mojej głowie nowa żarówka, oświetlając przestrzenie do tej pory dla mnie niewidoczne, czyniąc wyraźnymi i zrozumiałymi rzeczy, które były dla mnie dotąd ciemne i mętne, sprawiając że zaczynają dla mnie nagle istnieć rzeczy, o których istnieniu przed chwilą nie miałam pojęcia. Cud rozszerzania się mojego umysłu, moich pojęć, moich możliwości. Niedawno jeszcze nie wiedziałam tego, nie umiałam - a teraz wiem, umiem. Objawienie dające zachwycającą nadzieję, że także to, czego w tej chwili nadal nie wiem, nie rozumiem, nie potrafię - może być mi dostępne. Zapalą się kiedyś kolejne żarówki i to, co teraz dla mnie niemożliwe i skomplikowane, będzie proste i oczywiste.

Może kiedyś zrozumiem też Tomka...

Dwa lata temu, gdy dowiedziałam się o śmierci Tomka, pierwsze uczucie które mnie ogarnęło, niewiele miało wspólnego z uczuciami zwykle towarzyszącymi śmierci brata. Odczułam ulgę.

Miałam w moim życiu dwóch Tomków. Pierwszego - Tomka-dziecko, ukochanego brata, z którym dzieliłam setki zabaw i marzeń, znacznie bliższego mi niż drugi brat, i chyba niż ktokolwiek inny na świecie; i drugiego - Tomka-dorosłego, człowieka który nadal był moim bratem, ale do którego wszystkie uczucia przesłonięte zostały przez strach, bezustanny, paraliżujący i beznadziejny. Tomka-dziecko kochałam, Tomka-dorosłego się już tylko bałam.

Realnie uzasadniony strach przed człowiekiem silniejszym od ciebie, z którym mieszkasz w jednym domu, przed którym nie masz dokąd uciec, a jednocześnie za którego czujesz się współodpowiedzialna i współwinna. Pragniesz uciec, wiesz że powinnaś to zrobić, nie widzisz takiej możliwości, a jednocześnie masz poczucie winy, że takiej możliwości szukasz.

Uciekłam. Uciekłam przed Tomkiem na drugi koniec Polski. Uciekłam przed Tomkiem, ale przed strachem nie zdołałam uciec. Strach uciekł razem ze mną i towarzyszył mi wszędzie i zawsze, na jawie i w snach, które wciąż przenosiły mnie do rodzinnego domu, w pobliże Tomka, w zasięg jego agresji.

Odczułam po jego śmierci ulgę, bo miałam nadzieję, że wreszcie będę mogła przestać się bać. Myliłam się jednak. Nie przestałam się bać Tomka nawet po jego śmierci. Bałam się pojechać na jego pogrzeb, wbrew wszelkiej logice wydawało mi się, że gdy zbliżę się do trumny, Tomek ożyje, wstanie, i nie będę mogła przed nim uciec. Mimo wszystko byłam na jego pogrzebie. Tomek nie wstał, umarł naprawdę, nie jest w stanie już skrzywdzić nikogo, ani mnie, ani mamy, ani mojego drugiego brata, ani samego siebie.

Tomek umarł, ale strach nie umarł, bo strach pozostał we mnie i wraca w snach razem z Tomkiem, choć już coraz rzadziej, znacznie rzadziej niż za jego życia. Tomek jednak nie chce wyjść z mojego umysłu, bo przecież byliśmy jednym umysłem. Jest w moich snach żywy, ale wiedzący o tym, że umarł i pragnący zemścić się za swoją śmierć. To jest jakaś sytuacja beznadziejna, patowa. Nie da się uciec przed kimś, kto żyje, mimo że już umarł. Śmierć nie jest w stanie zabić strachu.

Leku na strach próbuję szukać we współczuciu. Nie umiem wybaczyć Tomkowi, ale próbuję go zrozumieć. Myślę, że nawet gdy był już od dawna dorosły, nadal był tak naprawdę tylko dzieckiem. Zagubionym dzieckiem, które nie umiało odnaleźć się w dorosłym świecie. Tak samo jak ja. Nie wiem, czy gdybym za jego życia była mądrzejsza, lepsza niż byłam, byłabym w stanie w jakiś sposób mu pomóc, wpłynąć na zmianę jego postępowania, myślenia. Tym bardziej nie byłam w stanie zrobić tego, sama będąc zagubionym, sparaliżowanym ze strachu dzieckiem. Mimo to nadal nie umiem wybaczyć ani zmarłemu Tomkowi, ani żywej Karolinie. Może ta Karolina była właśnie jedyną osobą na ziemi, która byłaby zdolna Tomka prawdziwie zrozumieć...

piątek, 24 października 2025

50 groszy

Nigdy nie podnoszę pieniędzy, które znajdę na chodniku. Ani grosika "na szczęście", ani większych nominałów, ani pięknej, nowej pięciozłotówki, którą całkiem niedawno zobaczyłam przed moimi stopami. Zatrzymałam się, uśmiechnęłam się do niej... i poszłam dalej, zostawiając ją na swoim miejscu. 

Robię tak z solidarności dla siebie samej sprzed wielu lat, gdy jako wiecznie głodne dziecko, po skończeniu lekcji, mając zwykle dużo czasu do przyjazdu autobusu do domu, snułam się często po Krzczonowie z oczami wlepionymi w chodniki, marząc o tym, że za chwilę na którymś z tych chodników znajdę 50 groszy, za które będę mogła kupić sobie bułkę. Nigdy tych 50 groszy nie znajdowałam. Może dlatego, że ludzie ich nie gubili zbyt często, może dlatego, że o tej porze po chodnikach Krzczonowa snuło się wiele dzieci, z których niejedno z nich wpatrywało się czujnie pod nogi w poszukiwaniu mogących tam leżeć skarbów - niekoniecznie pieniężnych.

Wychodziłam ze szkoły głodna, mimo że w szkole dla dzieci z biedniejszych rodzin były darmowe obiady, na które i ja byłam zapisana. Najczęściej jednak nie byłam w stanie ich jeść. Już stojąc w kolejce do świetlicy, która na czas dużej przerwy przyjmowała funkcję stołówki, rozpoznawałam często po zapachach dobywających się z niej, że dzisiejszego obiadu nie będę mogła zjeść, i nieraz, mimo głodu, jeszcze przed wejściem do świetlicy poddawałam się i zwalniałam moje miejsce w kolejce oczekujących na obiad dzieci. Jeżeli jednak nie poddałam się na tym etapie, to siedziałam nieraz całą dużą przerwę nad pełnym talerzem, usiłując nie czuć zapachu powodującego we mnie wstręt i mdłości, usiłując przełknąć choć łyżkę zupy lub kęs ziemniaków przeciwko którym mój organizm gwałtownie protestował. Było jedno, jedyne danie wśród szkolnych obiadów, które zjadałam w całości i bez problemów - makaron z białym serem. On jednak pojawiał się rozpaczliwie rzadko. Najczęściej byłam zdolna wmusić w siebie zaledwie kilka łyżek, kilka kęsów obiadu - i wychodziłam z pełnej darmowego jedzenia świetlicy głodna i nieszczęśliwa.

Można by pomyśleć, że te szkolne obiady były rzeczywiście niedobre, źle przyrządzone. Ale rozejrzenie się po świetlicy szybko takie podejrzenie rozwiewało. Wokół mnie inne, zdrowe, wiejskie dzieci, ten sam obiad którego ja nie byłam w stanie przełknąć czasem ani kęsa, zjadały szybko do końca, i wiele z nich stawało jeszcze w kolejce po dokładkę. Problem musiał być więc nie w jedzeniu, ale we mnie. Nie byłam zdrowym, wiejskim dzieckiem. Nie byłam wiejska, bo choć od urodzenia żyjąca na wsi, to razem z braćmi wychowywana przez zupełnie osamotnioną w tym środowisku mamę pochodzącą z dalekiego i mitycznego dla mnie wtedy Wrocławia - żyłam umysłowo w zupełnie innym świecie niż moi rówieśnicy i byłam wśród nich jakimś obcym, niepasującym elementem. Nie byłam zdrowa, ale jak bardzo chora byłam nikt wtedy jeszcze nie wiedział - dopiero bowiem gdy kończyłam gimnazjum, wrzodziejące zapalenie jelita grubego, które musiało towarzyszyć mi już od dawna, zamanifestowało się tak spektakularnym zaostrzeniem, że wymusiło ono hospitalizację i diagnozę, a wraz z diagnozą - wyjaśnienie i usprawiedliwienie mojego "wybrzydzania" przy jedzeniu. Wiele potraw, lub sposobów ich przyrządzania, zupełnie zdrowych dla zdrowych ludzi, dla mnie było zagrożeniem. Tymczasem jednak wybrzydzałam na potęgę, i w szkole, i w domu, w którym nigdy nie było specjalnie możliwości dogodzenia grymaszącemu dziecku. Musiał to być twardy orzech do zgryzienia - dziecko które głoduje, a jednocześnie kaprysi.

Moja sytuacja poprawiła się trochę, gdy oprócz obiadów pojawiło się w szkole także drugie śniadanie - darmowa bułka i szklanka mleka dla każdego ucznia na przerwie po pierwszej lekcji. Bułka i mleko. Najprostsza z prostych, biała, świeża, pachnąca bułeczka i szklanka (taka z uchem, z ciemnego szkła) pełna ciepłego mleka. Najwykwintniejszy, najdoskonalszy posiłek, witany przeze mnie jak biblijna manna z nieba, nieoczekiwany i niezasłużony cud. Ten, kto wymyślił, by dawać je dzieciom na szkolnej przerwie, musiał mieć z pewnością serce z ametystu (nie złote ani diamentowe, bo to ametysty budziły moje uwielbienie za to, że są fioletowe). Bułka i mleko to były rzeczy, które mogłam jeść bez problemu i z apetytem, przeciwko którym mój organizm nie protestował.

Chociaż każdemu dziecku przysługiwała jedna bułka i jedna szklanka mleka, to początkowo tych szklanek mleka wypijałam w szkole dużo, dużo więcej niż jedną. O ile bowiem bułki były od początku rozchwytywane, to część dzieci ze starszych klas wstydziła się brać przynależne im mleko z obawy przed wyśmianiem przez kolegów. Mleko przecież piją dzieci. A poważni ludzie, mający 14 lat, niełatwo zniosą upokorzenie bycia nazwanymi przez równie dorosłych swoich rówieśników dziećmi. Na początku więc wzgardzonego mleka pozostawało dużo, mogłam opijać się nim do oporu. Długo jednak ta sielanka nie trwała, bo dość szybko okazało się, że każdy jednak chętniej sam wypije przynależną sobie szklankę mleka, niż zacznie wyśmiewać tych, którzy ją wypijają. Nadmiarowe litry mleka się skończyły. Ale już i ta jedna szklanka mleka z jedną bułką były dla mnie dużym ratunkiem. Nie na tyle jednak, bym po szóstej czy siódmej lekcji, wychodząc ze szkoły, nie marzyła już o następnej bułce i nie zaczynała patrzeć z nadzieją pod nogi...

Ciekawe jest, że nigdy podczas tego uporczywego przetrząsania chodników wzrokiem, nie wizualizowałam sobie na nich innych, większych może nominałów, które mogłyby mnie przecież nakarmić obficiej i na dłużej - za każdym razem marzyłam o tej jednej 50-groszówce, jakby tylko znalezienie jej było możliwe i miało sens. Bo to ona wystarczyłaby idealnie na tę najprostszą bułkę, za którą tęskniłam.

Inaczej było w snach. I wtedy, i jeszcze wiele lat później, jednym z powracających do mnie stale, mimo że niezbyt często, snów, był ten o znajdowaniu pieniędzy na ulicy. Idę ulicą - najczęściej szosą w Sobieskiej Woli, a tam nie było chodników - i nagle dostrzegam przed sobą, na poboczu, leżącą monetę, na początku zwykle jakiś niski nominał. Ucieszona, że znalazłam pieniądze (we śnie jestem zachłanna), zanim jeszcze zdążę się po nie schylić, dostrzegam obok tej pierwszej monety drugą, następnie trzecią, i tak pojawiają się na poboczu szosy kolejne monety, potem banknoty, coraz większe nominały, jakieś absurdalnie wysokie kwoty, które nagle, bez uzasadnienia, mogą się stać moje. Ale kiedy biorę je do rąk, lub - najczęściej - jeszcze przed tym, pieniądze znikają lub przemieniają się w bezużyteczne śmieci. 

Analogicznym do tego snu, ale znacznie częściej, i nadal jeszcze do mnie powracającym - i znacznie żywiej mnie unieszczęśliwiającym - jest ten o bibliotece. Czasem jest to biblioteka, czasem antykwariat, czasem uliczne targowisko, na którym, obok stoisk z warzywami i ubraniami, nagle pojawia się kolejne, to z używanymi książkami. Ale jakie to są książki! Czy to na bibliotecznych półkach, czy to w rozstawionych na ziemi kartonach, pojawiają się przed moimi zdumionymi i zachwyconymi oczami - jedna po drugiej - najbardziej upragnione, utęsknione, wymarzone przeze mnie tomy, także takie (a często w większości, czasem wyłącznie takie), o których nie marzyłam, bo nie miałam pojęcia o ich istnieniu, bo nie istniały, zaczęły istnieć dopiero w moim śnie, toczącym się w XXI wieku, choć jednocześnie napisane zostały w XIX lub na początku XX. Odkrywam je po kolei, wygłodzona, uszczęśliwiona, że nareszcie zaspokoję mój głód, nagromadzony przez lata, gdy słabo zaopatrzone wiejskie biblioteki nie mogły mu nastarczyć, mając zawsze braki w twórczości pisarza, na którego aktualnie miałam "fazę" i musiałam, koniecznie i absolutnie musiałam przeczytać po kolei wszystkie jego utwory, każde słowo, które wyszło spod jego pióra - ale nie miałam takiej możliwości i często nie udawało mi się przeczytać nawet części najistotniejszych z jego dzieł, bo tych akurat w bibliotekach w Sobieskiej Woli i Krzczonowie nie było. Odkrywam te cudowne, zaginione dzieła, po to tylko, by już po chwili je stracić - bo tak jak te znalezione na poboczu pieniądze, tak i te znalezione w cudownej bibliotece czy magicznym targowisku książki - w moich rękach, lub przed moimi rękami znikają, lub przemieniają się w jakiś bezwartościowy dla mnie plik papieru. 

Żaden głód fizyczny nie może równać się z tym, jaki czuję we śnie, gdy znika książka, po którą wyciągam już rękę. Głód i zawód nie znikają po przebudzeniu, bo czuję, że tych książek, które pojawiają się w moich snach, w świecie rzeczywistym nie odnajdę nigdy i nie będę mogła ich przeczytać. Książek zawsze pożądałam goręcej i zachłanniej niż pieniędzy, mimo że to pieniędzy zawsze w domu brakowało, a książek było dużo. A może właśnie dlatego. Wychowana w atmosferze przesiąkniętej książkami, szybko nauczyłam się, że są one dobrem cenniejszym, istotniejszym od pieniędzy, od ubrań, od jedzenia nawet. Ile pięćdziesięciogroszówek na bułki mogłabym powykładać na chodniki w Krzczonowie dla tej głodnej Karoliny marzącej o nich, gdybym zaoszczędziła na ten cel wszystkie pieniądze, które późniejsza Karolina wydała na książki...

Nie doszłam jednak jeszcze do tego etapu, by specjalnie wykładać na chodnikach pięćdziesięciogroszówki. Póki co, tylko je omijam.