Nigdy nie podnoszę pieniędzy, które znajdę na chodniku. Ani grosika "na szczęście", ani większych nominałów, ani pięknej, nowej pięciozłotówki, którą całkiem niedawno zobaczyłam przed moimi stopami. Zatrzymałam się, uśmiechnęłam się do niej... i poszłam dalej, zostawiając ją na swoim miejscu.
Robię tak z solidarności dla siebie samej sprzed wielu lat, gdy jako wiecznie głodne dziecko, po skończeniu lekcji, mając zwykle dużo czasu do przyjazdu autobusu do domu, snułam się często po Krzczonowie z oczami wlepionymi w chodniki, marząc o tym, że za chwilę na którymś z tych chodników znajdę 50 groszy, za które będę mogła kupić sobie bułkę. Nigdy tych 50 groszy nie znajdowałam. Może dlatego, że ludzie ich nie gubili zbyt często, może dlatego, że o tej porze po chodnikach Krzczonowa snuło się wiele dzieci, z których niejedno z nich wpatrywało się czujnie pod nogi w poszukiwaniu mogących tam leżeć skarbów - niekoniecznie pieniężnych.
Wychodziłam ze szkoły głodna, mimo że w szkole dla dzieci z biedniejszych rodzin były darmowe obiady, na które i ja byłam zapisana. Najczęściej jednak nie byłam w stanie ich jeść. Już stojąc w kolejce do świetlicy, która na czas dużej przerwy przyjmowała funkcję stołówki, rozpoznawałam często po zapachach dobywających się z niej, że dzisiejszego obiadu nie będę mogła zjeść, i nieraz, mimo głodu, jeszcze przed wejściem do świetlicy poddawałam się i zwalniałam moje miejsce w kolejce oczekujących na obiad dzieci. Jeżeli jednak nie poddałam się na tym etapie, to siedziałam nieraz całą dużą przerwę nad pełnym talerzem, usiłując nie czuć zapachu powodującego we mnie wstręt i mdłości, usiłując przełknąć choć łyżkę zupy lub kęs ziemniaków przeciwko którym mój organizm gwałtownie protestował. Było jedno, jedyne danie wśród szkolnych obiadów, które zjadałam w całości i bez problemów - makaron z białym serem. On jednak pojawiał się rozpaczliwie rzadko. Najczęściej byłam zdolna wmusić w siebie zaledwie kilka łyżek, kilka kęsów obiadu - i wychodziłam z pełnej darmowego jedzenia świetlicy głodna i nieszczęśliwa.
Można by pomyśleć, że te szkolne obiady były rzeczywiście niedobre, źle przyrządzone. Ale rozejrzenie się po świetlicy szybko takie podejrzenie rozwiewało. Wokół mnie inne, zdrowe, wiejskie dzieci, ten sam obiad którego ja nie byłam w stanie przełknąć czasem ani kęsa, zjadały szybko do końca, i wiele z nich stawało jeszcze w kolejce po dokładkę. Problem musiał być więc nie w jedzeniu, ale we mnie. Nie byłam zdrowym, wiejskim dzieckiem. Nie byłam wiejska, bo choć od urodzenia żyjąca na wsi, to razem z braćmi wychowywana przez zupełnie osamotnioną w tym środowisku mamę pochodzącą z dalekiego i mitycznego dla mnie wtedy Wrocławia - żyłam umysłowo w zupełnie innym świecie niż moi rówieśnicy i byłam wśród nich jakimś obcym, niepasującym elementem. Nie byłam zdrowa, ale jak bardzo chora byłam nikt wtedy jeszcze nie wiedział - dopiero bowiem gdy kończyłam gimnazjum, wrzodziejące zapalenie jelita grubego, które musiało towarzyszyć mi już od dawna, zamanifestowało się tak spektakularnym zaostrzeniem, że wymusiło ono hospitalizację i diagnozę, a wraz z diagnozą - wyjaśnienie i usprawiedliwienie mojego "wybrzydzania" przy jedzeniu. Wiele potraw, lub sposobów ich przyrządzania, zupełnie zdrowych dla zdrowych ludzi, dla mnie było zagrożeniem. Tymczasem jednak wybrzydzałam na potęgę, i w szkole, i w domu, w którym nigdy nie było specjalnie możliwości dogodzenia grymaszącemu dziecku. Musiał to być twardy orzech do zgryzienia - dziecko które głoduje, a jednocześnie kaprysi.
Moja sytuacja poprawiła się trochę, gdy oprócz obiadów pojawiło się w szkole także drugie śniadanie - darmowa bułka i szklanka mleka dla każdego ucznia na przerwie po pierwszej lekcji. Bułka i mleko. Najprostsza z prostych, biała, świeża, pachnąca bułeczka i szklanka (taka z uchem, z ciemnego szkła) pełna ciepłego mleka. Najwykwintniejszy, najdoskonalszy posiłek, witany przeze mnie jak biblijna manna z nieba, nieoczekiwany i niezasłużony cud. Ten, kto wymyślił, by dawać je dzieciom na szkolnej przerwie, musiał mieć z pewnością serce z ametystu (nie złote ani diamentowe, bo to ametysty budziły moje uwielbienie za to, że są fioletowe). Bułka i mleko to były rzeczy, które mogłam jeść bez problemu i z apetytem, przeciwko którym mój organizm nie protestował.
Chociaż każdemu dziecku przysługiwała jedna bułka i jedna szklanka mleka, to początkowo tych szklanek mleka wypijałam w szkole dużo, dużo więcej niż jedną. O ile bowiem bułki były od początku rozchwytywane, to część dzieci ze starszych klas wstydziła się brać przynależne im mleko z obawy przed wyśmianiem przez kolegów. Mleko przecież piją dzieci. A poważni ludzie, mający 14 lat, niełatwo zniosą upokorzenie bycia nazwanymi przez równie dorosłych swoich rówieśników dziećmi. Na początku więc wzgardzonego mleka pozostawało dużo, mogłam opijać się nim do oporu. Długo jednak ta sielanka nie trwała, bo dość szybko okazało się, że każdy jednak chętniej sam wypije przynależną sobie szklankę mleka, niż zacznie wyśmiewać tych, którzy ją wypijają. Nadmiarowe litry mleka się skończyły. Ale już i ta jedna szklanka mleka z jedną bułką były dla mnie dużym ratunkiem. Nie na tyle jednak, bym po szóstej czy siódmej lekcji, wychodząc ze szkoły, nie marzyła już o następnej bułce i nie zaczynała patrzeć z nadzieją pod nogi...
Ciekawe jest, że nigdy podczas tego uporczywego przetrząsania chodników wzrokiem, nie wizualizowałam sobie na nich innych, większych może nominałów, które mogłyby mnie przecież nakarmić obficiej i na dłużej - za każdym razem marzyłam o tej jednej 50-groszówce, jakby tylko znalezienie jej było możliwe i miało sens. Bo to ona wystarczyłaby idealnie na tę najprostszą bułkę, za którą tęskniłam.
Inaczej było w snach. I wtedy, i jeszcze wiele lat później, jednym z powracających do mnie stale, mimo że niezbyt często, snów, był ten o znajdowaniu pieniędzy na ulicy. Idę ulicą - najczęściej szosą w Sobieskiej Woli, a tam nie było chodników - i nagle dostrzegam przed sobą, na poboczu, leżącą monetę, na początku zwykle jakiś niski nominał. Ucieszona, że znalazłam pieniądze (we śnie jestem zachłanna), zanim jeszcze zdążę się po nie schylić, dostrzegam obok tej pierwszej monety drugą, następnie trzecią, i tak pojawiają się na poboczu szosy kolejne monety, potem banknoty, coraz większe nominały, jakieś absurdalnie wysokie kwoty, które nagle, bez uzasadnienia, mogą się stać moje. Ale kiedy biorę je do rąk, lub - najczęściej - jeszcze przed tym, pieniądze znikają lub przemieniają się w bezużyteczne śmieci.
Analogicznym do tego snu, ale znacznie częściej, i nadal jeszcze do mnie powracającym - i znacznie żywiej mnie unieszczęśliwiającym - jest ten o bibliotece. Czasem jest to biblioteka, czasem antykwariat, czasem uliczne targowisko, na którym, obok stoisk z warzywami i ubraniami, nagle pojawia się kolejne, to z używanymi książkami. Ale jakie to są książki! Czy to na bibliotecznych półkach, czy to w rozstawionych na ziemi kartonach, pojawiają się przed moimi zdumionymi i zachwyconymi oczami - jedna po drugiej - najbardziej upragnione, utęsknione, wymarzone przeze mnie tomy, także takie (a często w większości, czasem wyłącznie takie), o których nie marzyłam, bo nie miałam pojęcia o ich istnieniu, bo nie istniały, zaczęły istnieć dopiero w moim śnie, toczącym się w XXI wieku, choć jednocześnie napisane zostały w XIX lub na początku XX. Odkrywam je po kolei, wygłodzona, uszczęśliwiona, że nareszcie zaspokoję mój głód, nagromadzony przez lata, gdy słabo zaopatrzone wiejskie biblioteki nie mogły mu nastarczyć, mając zawsze braki w twórczości pisarza, na którego aktualnie miałam "fazę" i musiałam, koniecznie i absolutnie musiałam przeczytać po kolei wszystkie jego utwory, każde słowo, które wyszło spod jego pióra - ale nie miałam takiej możliwości i często nie udawało mi się przeczytać nawet części najistotniejszych z jego dzieł, bo tych akurat w bibliotekach w Sobieskiej Woli i Krzczonowie nie było. Odkrywam te cudowne, zaginione dzieła, po to tylko, by już po chwili je stracić - bo tak jak te znalezione na poboczu pieniądze, tak i te znalezione w cudownej bibliotece czy magicznym targowisku książki - w moich rękach, lub przed moimi rękami znikają, lub przemieniają się w jakiś bezwartościowy dla mnie plik papieru.
Żaden głód fizyczny nie może równać się z tym, jaki czuję we śnie, gdy znika książka, po którą wyciągam już rękę. Głód i zawód nie znikają po przebudzeniu, bo czuję, że tych książek, które pojawiają się w moich snach, w świecie rzeczywistym nie odnajdę nigdy i nie będę mogła ich przeczytać. Książek zawsze pożądałam goręcej i zachłanniej niż pieniędzy, mimo że to pieniędzy zawsze w domu brakowało, a książek było dużo. A może właśnie dlatego. Wychowana w atmosferze przesiąkniętej książkami, szybko nauczyłam się, że są one dobrem cenniejszym, istotniejszym od pieniędzy, od ubrań, od jedzenia nawet. Ile pięćdziesięciogroszówek na bułki mogłabym powykładać na chodniki w Krzczonowie dla tej głodnej Karoliny marzącej o nich, gdybym zaoszczędziła na ten cel wszystkie pieniądze, które późniejsza Karolina wydała na książki...
Nie doszłam jednak jeszcze do tego etapu, by specjalnie wykładać na chodnikach pięćdziesięciogroszówki. Póki co, tylko je omijam.