Z mojego pierwszego domu, z którego wyprowadziliśmy się z mamą i braćmi, gdy miałam niecałe pięć lat, bardzo niewiele pamiętam. W zasadzie mam z tamtego czasu tylko kilka wyraźnych wspomnień. W jednym z nich siedzimy z moim starszym bratem Tomkiem nad ścieżką, którą idą mrówki - i sypiemy im okruszki placka. Placek jest słodki, smaczny - ale nie żałujemy go mrówkom, obficie sypiemy okruszki a nawet całkiem duże kawałki, zachwyceni i zafascynowani tym, że mrówki lubią placek tak samo jak my.
Koło naszego drugiego domu było jeszcze więcej miejsc, gdzie można było obserwować i dokarmiać mrówki. W zasadzie mrówki były wszędzie. Kiedyś rozmawiałyśmy nawet o tym z mamą, że prędzej czy później zostaną po nas tylko drzewa, które rozsieją się i zarosną pozostałości naszego domu bardzo szybko po tym, jak my znikniemy - i wszechobecne, wszechradzące sobie mrówki, które przejmą władzę nad światem.
Póki co jednak, dziećmi będąc, lubiliśmy z Tomkiem bawić się władzą nad emocjami mrówek.
Trzeba znaleźć miejsce, w którym ścieżka mrówek przecina się z ludzką ścieżką - taką wydeptaną do gołej ziemi, bo na takiej wygodniej można obserwować zachowanie mrówek, niż pomiędzy roślinami. Sypiemy tam trochę okruszków ciasta, czegoś słodkiego - albo po prostu kryształki zwykłego cukru. Mrówki, tak jak ludzie, mają swoje ustalone, sprawdzone, wydeptane drogi, swoje autostrady, którymi kursują tłumnie w jedną i drugą stronę z jakiegoś jednego swojego ważnego miejsca do drugiego. Czy idą zawsze tędy, bo to jest najkrótsza droga z domu do miejsca pracy? Czy ta droga jest najbezpieczniejsza, najwygodniejsza? Czy po prostu któraś mrówka zupełnie przypadkiem zaczęła iść tędy, inne poszły bez zastanowienia za nią, i teraz już tylko z czystego przyzwyczajenia chodzą tą samą trasą, bo zapamiętały, że tędy się chodzi? Nie wiemy tego, widzimy tylko, pochyleni w kucki nad ścieżką, że w tym samym miejscu kursuje stale w obie strony sznureczek mrówek - czasem gęstszy, czasem rzadszy, ale zawsze po tej samej linii, jakby miały narysowane na ziemi, którędy mają iść. Idą spokojnie, po znajomej, bezpiecznej, wypróbowanej drodze. Jeśli jakaś niespodzianka na dalszym etapie drogi tym razem czeka - bo życie lubi zaskakiwać, i o tym wiedzą nawet mrówki - to z dużą dozą prawdopodobieństwa powie nam z wyprzedzeniem o tym któraś z koleżanek-sióstr idących z naprzeciwka. Nie trzeba być więc na autostradzie w takim stopniu bezustannie czujną, jak poza nią. Mrówki mijające się z naprzeciwka czasem zatrzymują się na chwilę, dotykają się wzajemnie czułkami, przekazują sobie jakieś informacje, pytają o coś, coś sobie komunikują - i idą dalej swoją drogą.
Nagle na tę mrówczą drogę i jej bezpośrednie sąsiedztwo spadają z nieba wielkie, białe, słodkie bryły - kryształki cukru, sypane hojnymi rękami dzieci, nie zastanawiających się nad tym, że obdarowując cukrem mrówki, same będą miały go mniej. Może w tej chwili nie jesteśmy głodni, ważniejsza od wszystkiego jest ciekawość, pragnienie oglądania emocjonującego widowiska, którego sami jesteśmy reżyserami. Chcemy patrzeć, jak spokojnie idące, niczego się nie spodziewające i nie ostrzeżone przez żadną z koleżanek-sióstr mrówki nagle odkrywają na swojej drodze wielką bryłę złota, skrzynię ze skarbami, tort czekoladowy, czy cokolwiek innego jeszcze co mogło być dla dzieci synonimem największego materialnego bogactwa. Raczej jednak tort czekoladowy. Całą gamę emocji odgadywaliśmy z poruszeń znajdujących te skarby mrówek. Zaskoczenie, czasem wręcz zaniepokojenie, ciekawość, niedowierzanie, podekscytowanie, radość, zaaferowanie w przekazywaniu drżącym z emocji koleżankom-siostrom wieści o kolejnych tortach czekoladowych zjawiających się znienacka... decyzję wreszcie, by ciągnąć ten słodki ciężar do domu. Czasem niecierpliwiliśmy się, widząc jak nieuważna mrówka omija leżący tuż koło niej tort, nie dostrzegając go wcale, idąc spokojnie zgodnie ze swoim pierwotnym planem, nic a nic nie wiedząc o tym, jaką okazję właśnie przegapiła. Jeszcze bardziej rozczarowujące było chyba jednak, kiedy mrówka, wchodząc wprost na leżący przed nią kryształek cukru, ledwo raczyła mu się przyjrzeć i od razu, nie okazując zdziwienia, zupełnie spokojnie zaczynała go nieść, tak jakby znalezienie na swojej drodze tortu czekoladowego było rzeczą najzwyczajniejszą w świecie...
Zanim mama zaczęła hodować kozy, kupowała mleko od pani mieszkającej daleko, na końcu świata, aż w sąsiedniej wsi. Najczęściej wysyłała nas dwoje, dając nam metalową kankę na mleko. Szliśmy długą, długą, pustą drogą wśród pustych pól, zstępowaliśmy nią w głęboki, stromy wąwóz i następnie z niego wychodziliśmy by znów iść pomiędzy polami, nie widząc i nie słysząc wokół siebie często ani jednego człowieka. Przechodziliśmy małym, drewnianym mostkiem nad strumykiem - tym samym strumykiem, który przepływał tuż koło naszego domu, ale u jego początków, niemal przy jego źródle, dochodziliśmy wreszcie do domu, z którego odbieraliśmy mleko - i wracaliśmy tą samą, długą, pustą drogą.
Ponieważ jednak szliśmy we dwoje - ja i Tomek - a nieraz jeszcze towarzyszył nam któryś z kotów, droga nie dłużyła się nam, nawet ta powrotna, z ciężką kanką pełną mleka. Mogliśmy przecież iść razem, swobodnie rozmawiać, nikt nas nie słuchał i nam nie przeszkadzał. Kiedy byliśmy tylko sami we dwoje, ja i Tomek, jako dzieci - ciągle rozmawialiśmy. Umysły brata i siostry były cały czas połączone, trwał bezustanny transfer, wymiana i mieszanie się myśli, uczuć, wrażeń, wyobrażeń, marzeń. Byliśmy może tylko jednym umysłem, z dwojgiem par oczu i uszu. Obecność jakiejkolwiek innej osoby ucinała rozmowę. Nie mogliśmy wpuścić nikogo do naszego wspólnego umysłu, chyba czuliśmy że nikt by go nie zrozumiał, wchodząc do niego w połowie myśli, a nie byliśmy zdolni tłumaczyć z naszego na cudze.
Był czas, gdy miałam piękne, gęste włosy, zaplatane w długi warkocz. Gdy zdecydowałam się je ściąć, mama obcięła mi je zaplecione - i ten porzucony warkocz pozostawał jeszcze przez długie lata w jednej z szuflad, zadziwiając mnie gdy do niego zaglądałam nie tylko swoją długością, ale przede wszystkim grubością, zupełnie niemożliwą do osiągnięcia w późniejszym życiu. Póki jeszcze nosiłam go na głowie, początkowo zaplatała mi go mama, później robiłam to już sama. Czy ten warkocz zaplatany samej sobie na plecach był kiedykolwiek równy? To była sprawa trzeciorzędnej wagi, tak satysfakcjonująca była zdolność rąk do celowej i skutecznej pracy bez kontroli wzroku.
Warkocza jednak zaplatać nie nauczyła mnie mama, ale Tomek. Siedzieliśmy na zboczu wąwozu, w którym ukryty był nasz dom, na wygodnych poduchach miękkiej, bujnej roślinności i zrywaliśmy liście trawki, która rosła tylko w tym miejscu. Długie, równe, cieniutkie a zarazem mocne i elastyczne, zdolne w razie potrzeby zastąpić prawdziwą nitkę, same wręcz zachęcające do tego, by tworzyć z nich plecionki, supełki, węzełki - nadawały się do nauki zaplatania warkoczy doskonale. Trzy takie zerwane liście można było przy jednym końcu związać czwartym liściem, i na tym pęczku ciemnozielonych nitek pokazywać młodszej siostrze, że to jest bardzo proste - wystarczy tylko boczną nitkę przełożyć nad środkową, następnie boczną z drugiej strony znowu nad środkową. Nic innego, nic skomplikowanego - tylko cały czas robisz to samo, przekładasz boczny pasek nad środkowym. Olśniona, po chwili zaplatałam już sama. Zaplatanie warkocza, z czynności nieomal ocierającej się o magię, niemożliwej do opanowania przez moją wyobraźnię przestrzenną, przeistoczyło się w zupełnie prostą i banalną mechaniczną czynność, mogącą być wykonywaną bez zastanowienia i z zamkniętymi oczami.
Dotąd nieodmiennie zachwyca i uszczęśliwia mnie ten moment, gdy ucząc się czegoś nowego, czuję dosłownie jakby zapalała się nagle w mojej głowie nowa żarówka, oświetlając przestrzenie do tej pory dla mnie niewidoczne, czyniąc wyraźnymi i zrozumiałymi rzeczy, które były dla mnie dotąd ciemne i mętne, sprawiając że zaczynają dla mnie nagle istnieć rzeczy, o których istnieniu przed chwilą nie miałam pojęcia. Cud rozszerzania się mojego umysłu, moich pojęć, moich możliwości. Niedawno jeszcze nie wiedziałam tego, nie umiałam - a teraz wiem, umiem. Objawienie dające zachwycającą nadzieję, że także to, czego w tej chwili nadal nie wiem, nie rozumiem, nie potrafię - może być mi dostępne. Zapalą się kiedyś kolejne żarówki i to, co teraz dla mnie niemożliwe i skomplikowane, będzie proste i oczywiste.
Może kiedyś zrozumiem też Tomka...
Dwa lata temu, gdy dowiedziałam się o śmierci Tomka, pierwsze uczucie które mnie ogarnęło, niewiele miało wspólnego z uczuciami zwykle towarzyszącymi śmierci brata. Odczułam ulgę.
Miałam w moim życiu dwóch Tomków. Pierwszego - Tomka-dziecko, ukochanego brata, z którym dzieliłam setki zabaw i marzeń, znacznie bliższego mi niż drugi brat, i chyba niż ktokolwiek inny na świecie; i drugiego - Tomka-dorosłego, człowieka który nadal był moim bratem, ale do którego wszystkie uczucia przesłonięte zostały przez strach, bezustanny, paraliżujący i beznadziejny. Tomka-dziecko kochałam, Tomka-dorosłego się już tylko bałam.
Realnie uzasadniony strach przed człowiekiem silniejszym od ciebie, z którym mieszkasz w jednym domu, przed którym nie masz dokąd uciec, a jednocześnie za którego czujesz się współodpowiedzialna i współwinna. Pragniesz uciec, wiesz że powinnaś to zrobić, nie widzisz takiej możliwości, a jednocześnie masz poczucie winy, że takiej możliwości szukasz.
Uciekłam. Uciekłam przed Tomkiem na drugi koniec Polski. Uciekłam przed Tomkiem, ale przed strachem nie zdołałam uciec. Strach uciekł razem ze mną i towarzyszył mi wszędzie i zawsze, na jawie i w snach, które wciąż przenosiły mnie do rodzinnego domu, w pobliże Tomka, w zasięg jego agresji.
Odczułam po jego śmierci ulgę, bo miałam nadzieję, że wreszcie będę mogła przestać się bać. Myliłam się jednak. Nie przestałam się bać Tomka nawet po jego śmierci. Bałam się pojechać na jego pogrzeb, wbrew wszelkiej logice wydawało mi się, że gdy zbliżę się do trumny, Tomek ożyje, wstanie, i nie będę mogła przed nim uciec. Mimo wszystko byłam na jego pogrzebie. Tomek nie wstał, umarł naprawdę, nie jest w stanie już skrzywdzić nikogo, ani mnie, ani mamy, ani mojego drugiego brata, ani samego siebie.
Tomek umarł, ale strach nie umarł, bo strach pozostał we mnie i wraca w snach razem z Tomkiem, choć już coraz rzadziej, znacznie rzadziej niż za jego życia. Tomek jednak nie chce wyjść z mojego umysłu, bo przecież byliśmy jednym umysłem. Jest w moich snach żywy, ale wiedzący o tym, że umarł i pragnący zemścić się za swoją śmierć. To jest jakaś sytuacja beznadziejna, patowa. Nie da się uciec przed kimś, kto żyje, mimo że już umarł. Śmierć nie jest w stanie zabić strachu.
Leku na strach próbuję szukać we współczuciu. Nie umiem wybaczyć Tomkowi, ale próbuję go zrozumieć. Myślę, że nawet gdy był już od dawna dorosły, nadal był tak naprawdę tylko dzieckiem. Zagubionym dzieckiem, które nie umiało odnaleźć się w dorosłym świecie. Tak samo jak ja. Nie wiem, czy gdybym za jego życia była mądrzejsza, lepsza niż byłam, byłabym w stanie w jakiś sposób mu pomóc, wpłynąć na zmianę jego postępowania, myślenia. Tym bardziej nie byłam w stanie zrobić tego, sama będąc zagubionym, sparaliżowanym ze strachu dzieckiem. Mimo to nadal nie umiem wybaczyć ani zmarłemu Tomkowi, ani żywej Karolinie. Może ta Karolina była właśnie jedyną osobą na ziemi, która byłaby zdolna Tomka prawdziwie zrozumieć...